niedziela, 27 listopada 2011

Garnek malowany, popękany cz. 3

Ostatnio rozgorzała w mediach dyskusja na temat kary śmierci. Temat zadał Jarosław Kaczyński sugerując, że do polskiego porządku prawnego należy ponownie wprowadzić ten wymiar kary za najcięższe przestępstwa.
Czytając wypowiedź J.K. oraz echa tej wypowiedzi postanowiłem "rozczłonkować" tą sprawę i dokonać mojej własnej, autorskiej i wysoce subiektywnej analizy.
Na początek można zacząć od tego, jak rozumieć samo słowo "kara", a także zwrot "kara śmierci". U Anglosasów można wyłuszczyć pewien łańcuch skojarzeń penalty-punishment-to punish. W konsekwecji do chodzimy do następującej definicji: "to make someone suffer because they have done something wrong or broken the law". To doprowadza nas do podkreślenia czasownika to suffer, gdzie wskazuje się, że sprawca ma cierpieć, za swoje działanie (ja dodam też zaniechanie, a czasami słowo). Znamiennym jest zatem, aby kwintesencją kary było cierpienie sprawcy i to jest eksponowane. To wskazuje na bardzo, bardzo stary rodowód tej instytucji.
No tak, ale Polacy nie gęsi... "Kara - środek represyjny stosowany względem osób, które popełniły przestępstwo lub w jakikolwiek sposób naruszyły normy prawne lub obyczajowe; środek wychowawczy mający na celu hamowanie wykroczeń" (Słownik języka polskiego, PWN 1978). Brak w tym jednak innych celów, jakie ma spełniać kara, a jakie wyróżnia teoria prawa.
Powracając jednakże do kary śmierci. W tej dyskusji podnosi się bardzo wątpliwy, wręcz śmieszny argument  przeciwko karze śmierci, taki że może to doprowadzić do wykluczenia Polski z UE i Rady Europy. Zwolennicy, jak mantrę powtarzają, że przy tak nasilonych zachowaniach przestępczych i nieumiejętnym wykorzystywaniu obecnych środków przez państwo należy zaostrzyć kary przywracając karę śmierci. Równie mierny argument.
Ja mam jednak z konkluzją pewien problem. Otóż, jako wierzący i zaangażowany chrześcijanin (katolik), chciałbym, aby bronione było każde życie, ale samo życie jest mocno skomplikowane, nawet podług życia według nauk Chrystusa. Dlatego ujmuję to tak: kara śmierci powinna się pojawić w systemie prawnym każdego państwa, ale jej stosowanie musi być głęboko przemyślane i bardzo, ale to bardzo ostrożnie stosowane. Możliwe do realizacji tylko w jednym przypadku (moje wysoce subiektywne zdanie), umyślnego, z góry zamierzonego, zaplanowanego i wykonanego z "zimną krwią" morderstwa (zabójstwa), a także przy każdej recydywie umyślnego morderstwa (zabójstwa). Jako przykład wszyscy seryjni mordercy. Człowiek powinien dostawać szanse, ale szansę jednorazową. Jeżeli myśli choć trochę (wykluczam z tej analizy przypadki chorób umysłowych) to więcej czynu nie popełni. Sposób wykonania tej kary jest już drugorzędny i tu można się ewentualnie zastanawiać nad bestialstwem katów.
Kościół nie zabrania stosowania kary śmierci (oczywiście trzeba to za każdym razem przemyśleć), podobnie ustawodawstwo UE, dlatego podejrzewam nie byłoby dotkliwych sankcji za wprowadzenie kary śmierci. Ja wolałbym, aby jednak sprawca naprawiał wyrządzoną szkodę i prosił o wybaczenie, ale przy skrajnych przypadkach ma zawsze szansę na pojednanie z Bogiem podczas ostatniej spowiedzi.

sobota, 26 listopada 2011

Garnek... garnek cz. 3

"Następnego dnia, gdy oni byli w drodze i zbliżali się do miasta, wszedł Piotr na dach, aby się pomodlić. Była mniej więcej szósta godzina. Odczuwał głód i chciał coś zjeść. Kiedy przygotowywano mu posiłek, wpadł w zachwycenie. Widzi niebo otwarte i jakiś spuszczający się przedmiot, podobny do wielkiego płótna czterema końcami opadającego ku ziemi. Były w nim wszelkie zwierzęta czworonożne, płazy naziemne i ptaki powietrzne. "Zabijaj, Piotrze, i jedz!" - odezwał się do niego głos. "O nie, Panie! Bo nigdy nie jadłem nic skażonego i nieczystego" - odpowiedział Piotr. A głos znowu po raz drugi do niego: "Nie nazywaj nieczystym tego, co Bóg oczyścił". Powtórzyło się to trzy razy i natychmiast wzięto ten przedmiot do nieba" (Dz 10, 9-16).
Ostatnio zastanawiałem się co tak naprawdę, niezależnie od stanu ducha i nastroju, mógłbym robić z wielką przyjemnością. Mam kilka zainteresowań, ale tak naprawdę nie wiem co mógłbym nazwać moją pasją. Kłopot jest to duży, ja definiuję pasję jako coś co jest ratunkiem duszy przed pracą, której się nie lubi oraz przed popadaniem w otchłań na emeryturze, kiedy nie ma już za wiele do roboty. To chyba pasja jest tym talentem, o których mówił Jezus w przepowiedni.
Aby pomóc sobie w autoanalizie postanowiłem sięgnąć do czasów dzieciństwa i poszukać w pamięci najtrwalsze i najsilniejsze pozytywne, albo intrygujące wspomnienia. Jako dziecko byłem niejadkiem, ale smak miałem chyba dość selektywny i dobrze wiedziałem co mi smakuje, a co nie, i nie były to z całą pewnością słodycze. Mam trzy bardzo silne obrazy z dzieciństwa.
Obraz pierwszy: Pamiętam, jak w wakacje mieszkał u nas mój kuzyn. Na obiad babcia Jadwiga postanowiła ugotować parzybrodę. Ja (miałem chyba ok. 10 lat) "odnalazłem" pudełko z sacharyną dziadka Wojtka. W związku z tymi dwoma faktami postanowiłem dokonać kuchennej fuzji i kiedy kuchnia opustoszała stanąłem na stołku i do garnka z gotującą się zupą wsypałem kilka, bądź kilkanaście tabletek. Efekt - podczas posiłku mój kuzyn stanął okoniem i uznał, że takiej słodkiej zupy jeść nie będzie. Mi, jako ogólnie znanemu niejadkowi, się upiekło, natomiast kuzyn dostał ostrą burę.
Obraz drugi: Miałem kiedyś biblie dla dzieci z kolorowymi obrazkami. Najsilniej pamiętam jedną scenę, gdy św. Piotrowi Bóg ukazał mnogość zwierząt i oznajmił mu, że wszystko może jeść, bo żadne zwierzę nie jest nieczyste. Był to silny przekaz dla mnie, bo na obrazku widniały m. in. niedźwiedź, lew czy żyrafa. Dla małego Marka mocne. Dlatego fragment z Dziejów Apostolskich, jako wstęp.
Obraz trzeci: Kiedyś mnie przyssało. Miałem może kilka lat, nie więcej niż 10-11. Chociaż wszyscy domownicy byli w domu postanowiłem zrobić sobie coś sam. Kanapka mi nie wystarczała, po za tym bardziej pasowały mi dania na gorąco. W padłem na genialny pomysł (w moim mniemaniu oczywiście), zrobię sobie smażoną marchewkę. Załatwiłem sobie następujące składniki i sprzęty: marchewkę, masło, świeczkę i zapałki oraz puszkę po landrynkach. Efekt mało wysmażona marchewka i mocno osmalona puszka, ale satysfakcja bezcenna ;). Kiedyś muszę powtórzyć ten "wyczyn" w bardziej bezpiecznych warunkach.
Ta autoanaliza skłoniła mnie to tego, aby sądzić, że to jednak do kuchni ciągnie mnie najsilniej...

poniedziałek, 14 listopada 2011

Garnek pełen twórczości cz. 5

W sobotę byłem obecny na wernisażu pewnej artystki z mojego miasta Natalii Sz. Mało było prac (zawsze za mało), ale pomysł bardzo nie codzienny i wykonanie kapitalne. Para ze Złotej Płyty Voyager'a na tapecie i ona w trzech wariantach anatomicznych (to chyba był autoportret, ale nie jestem pewien). Ale do rzeczy. Nie wernisaż był naszym (bo z połową moją byłem) celem, a występ naszych twórczych sąsiadów i było naprawdę pozytywnie, trzeba przyznać, że jest znaczący progres. Oto dwie zedytowane przeze mnie fotki (z uwagi na dość pogrzebowe barwy musiałem dodać odrobinę mojego humoru).

Being Joanna and...

... being Casimir.

Garnek prosto z miasta cz. 5

Dzisiejszy poranek był może zmorą dla transportu lotniczego, ale ja stan w jakim zastałem moje miasto całkiem, całkiem uznałem za inspirujący. Z takich obrazów mogą powstać bardzo udane utwory.

Zawsze chciałem tam wstąpić, szczególnie o tej porze i w takich warunkach
Tak zastanawiając się to ranek z reguły okazuje się dość płodny.

Im dalej tym mniej pewnie?
Np. cykl opowiadań inspirowanych różnymi porankami, albo zjawiskami pogodowymi.

A propos święta narodowego, na placu pan... z wąsem ;)
Nie powinny być to żadne opowiadania grozy, gdyż czasy Lovecrafta przeminęły już dawno z wiatrem, raczej czasy i historie rzeczywiste, ale może coś a'la Murakami (może autobiograficznie)?

Znikający wieżowiec...

środa, 9 listopada 2011

Garnek malowany, popękany cz. 2

Wertując ostatnio strony i te papierowe i te internetowe różnych źródeł dochodzę do swoistych wyników – nie umiemy (czytaj środowiska katolickie, konserwatywne, patriotyczne etc.) reagować skutecznie na zadawane nam ciosy. I, abym nie został źle zrozumiany tak Zamo reagowałem i ja, ale chyba coś jeszcze zaczynam dostrzegać.
Zaczynając od tych bardziej bliskich mnie… Na stronach portalu Fronda.pl od pewnego czasu obserwuję żywe zainteresowanie news’ami z obozu obywatela Palikota (czasy jeszcze przedwyborcze) oraz sprawą marianina o. Bonieckiego. Z reguły są to wiadomości nacechowane emocjami, chociaż nie pozbawione ważnych dla nas informacji. Od razu informuję, że te dwie kwestie leżą mi na sercu i wywołują negatywne emocje i bardzo głęboka troskę o przyszłość mojej rodziny, mnie, czy mojego kraju. Cała gama komentarzy pojawiających się pod kolejnymi artykułami (od bardzo, bardzo pro do skrajnie anty), pozwala mi ukształtować swoją opinię na te tematy. Analizując komentarze przeciwne do ogólnego nurtu portalu oraz treści przekazywane w tekstach o ludziach Palikota dochodzę do wniosku, że oprócz dużej ilości psychiatrycznych wypowiedzi (szybko kasowanych) i ewidentnych wycieczek osobistych, ludzie z tej przeciwnej strony nie mają nawet bladego pojęcia o tym kim był Chrystus i o czym była jego nauka, jak funkcjonuje Kościół i co stara się nam przekazać oraz jak wyglądał kiedyś i jak powinien wyglądać teraz i na przyszłość prawdziwy polski patriotyzm. Komentują serwując nam fragmenty tekstów Kościoła, czy nawet Pisma Świętego, ale ich interpretacje to przysłowiowa konstrukcja cepa przedstawiona tak, aby pasowała do ich „wypocin”. Na domiar tego w żadnym fragmencie nie przedstawiają tych interpretacji, jako swojego zdania, co wnioskuję traktują, jako oczywistość. Wynikiem tego jest traktowanie prawej strony poglądów, jako irracjonalną przeszłość do natychmiastowego zabetonowania fundamentami „nowoczesnej Polski”. Myślałem, że ten termin odnosi się do nauki, czy chociażby gospodarki, ale tu chyba chodzi o całokształt, nawet sposobu myślenia.
Komentatorzy, redaktorzy i felietoniści wypowiadający się w duchu moich poglądów reagują (co jest w pełni uzasadnione) emocjonalnie i odbijają piłeczkę krytykując (słusznie). Jednakże nie to powinno decydować o naszej sile. Krytyka i wyrażanie oburzenia, czy nawet próba prostowania przekłamań to tylko garda, do prawdziwej obrony i zwycięstwa potrzebujemy ciosów i to nie okazjonalnych, ale całych serii. Wszystkie media i ogólnie środowiska opiniotwórcze i informacyjne prawej strony poglądów (w szczególności katolickie i patriotyczne) powinny z uporem maniaka dawać pozytywne przykłady. Co przez to rozumiem, już wyjaśniam.
Przy kolejnym ataku, czy próbie dyskredytacji, wyśmiania, manipulacji etc. środowisko liberalno-lewackich (itp.), oprócz obrony (nawet tej emocjonalnej) powinno dochodzić do „ataku” konstruktywnego. Przedstawianie już obecnych, wyszukiwanie nowych ludzi, grup nazwę ich – obeznanych z danym tematem jest bardzo na miejscu. Ci eksperci/fachowcy/profesjonaliści (termin nie istotny), związani z naszym poglądem powinni być eksponowani wraz ze swoją wiedzą, świadectwem i radą. Za tym powinna iść nasze organizowanie się w zespoły/grupy/stowarzyszenia (forma nieistotna), aby wcielać dobre dla naszej ojczyzny pomysły. To spostrzeżenie dotyczy wszystkich dziedzin. Życia i funkcjonowania Kościoła (chociażby problem opętania przez złego i jego bagatelizowanie wielokrotnie sygnalizowane przez księży egzorcystów), gospodarki, kultury, nauki, czy spraw rodziny. Drodzy, jak długo wytrzymamy trzymając jedynie gardę?!? Zainwestujmy w poszukiwanie i naświetlanie problemów i ich rozwiązanie. Po drugiej stronie umieją tylko umniejszać, opluwać i wyśmiewać, my twórzmy, budujmy, wierzmy z całych sił dla dobra naszej Polski.
Dobrym sposobem jest też samodoskonalenie (w pozytywnym znaczeniu). Każdy powinien z nas spojrzeć w lustro i zadać sobie pytanie – ile Chrystusa w moim życiu? We wszystkim co robię. Wielu traktuje pracę, jak zło konieczne (delikatnie ujmując). Nie rozumujmy w ten sposób! Praca (na chwałę bożą) jest naszym błogosławieństwem od Boga danym. Bez naszej pracy, naszego wysiłku nic by nie powstało. Dlatego tą naszą walkę o lepsze jutro dla nas i naszego kraju musimy zacząć od siebie, od podstaw, aby mieć potem siłę, by naprawić popsutą głowę.
Potwierdzeniem problemu niech chociaż będą teksty zamieszczone w GW z dnia 8.11.2011r. na temat neonazistów w Białymstoku i twórcy książki o Limonowie (Rosjanin, twórca Partii Narodowo-Bolszewickiej). W pierwszym przypadku odniosłem wrażenie, że autor artykułu (choć nie jawnie i wyraźnie) porównał istniejący tam problem z przestępcami z grup neonazistowskich do ruchów narodowo-patriotycznych (osobiście uważam, że przymiotnik narodowy jest tutaj zbędny). Jako „znawcy” problemu cytowani są anonimowi bojówkarze z Antify (nota bene też przestępcy). Na drugiej stronie (w dziale „Kultura” hahaha) zamieszczono wywiad z francuskim pisarzem Emmanuelem Carrere o poglądach wybitnie lewicowych, autorem biografii Eduarda Limonowa twórcy rosyjskiej Partii Narodowo-Bolszewickiej (oficjalnie nielegalnej). Autor, syn „wybitnej” francuskiej sowietolożki Hélene Carrere d'Encausse, przedstawił tą „postać” w wyjątkowo łagodny i przystępny sposób, dając odczuć czytelnikowi, że „nie taki diabeł straszny, jak go malują”. Znając problem Limonowa i jego „projektów” oraz pozycję i jej treść (tytuł „Limonov”) uważam takie postrzeganie sprawy za wysoce niebezpieczne (niepokojące, to za słabe słowo). W obu przypadkach, aż prosi się wyciągnięcie z tych tekstów realnych wniosków i rozpocząć by należało szeroko zakrojoną akcję informacyjno-edukacyjną w mediach nt. zagrożeń jakie wypływają z umniejszania negatywnego wydźwięku takich poglądów i edukacji realnej (jest wiele pozycji historycznych, a nawet psychologicznych nt. temat), czym powinien być prawdziwy patriotyzm.
Na dobry początek „fajnie” byłoby zobaczyć np. na Frondzie spory artykuł o inż. Tadeuszu Sędzimirze (to nt. przeszłości) i o Lucjanie Łągiewce, może nawet w dwóch lub trzech (a co tam) językach. Więcej takich nazwisk.

środa, 2 listopada 2011

Garnek malowany, popękany cz. 1

Moja łódeczka przemierza ostatnio bardzo burzliwy ocean. Nie zamierzam jednakże zawracać, ani zawijać do najbliższej przystani, gdyż po drugiej stronie tego akwenu czeka na mnie przepiękna, cicha i zasobna zatoka. Być może to jest właśnie to moje miejsce na ziemi, którego tak pragnąłem przez całe swoje życie. Raźno więc chwytam wiosła w dłonie i z całych mych sił wiosłuję w kierunku obranego celu. Pośród kolejnych zamaszystych ruchów prujących fale wzburzonego morza zerkam w dół gdzie u mych stóp spoczywają moje trzy największe skarby...