piątek, 20 stycznia 2012

Oberżysta cz. 5

„Wóz zjechał z gościńca na leśną drogę w miejscu, gdzie drewniany świątek ze starej brzozy witał podróżnych. Słońce przebijało przez ogołocone z liści gałęzie drzew. Mróz dawał się we znaki i tworzył gęste obłoki pary wydobywające się z końskich nozdrzy. Oprócz prychania pary zaprzężonych koni i skrzypienia wozu na nierównym leśnym dukcie las pogrążony był w ciszy. Oberżysta trzymał lejce pewnym uchwytem, ale duchem był nieobecny. Jego wzrok utkwiony był w jakimś dalekim punkcie, zdawałoby się zlokalizowanym daleko poza granicami lasu.
Poranek, mroźny i słoneczny, dawał nadzieję na dobrą resztę dnia. Czysty błękit zimowego nieba, cichy las pokryty białą pokrywą lodowego opadu, wiatr słabo dmuchający pomiędzy konarami starych i powykrzywianych dębów, zdawało się w ogóle nie trafiać do siedzącego na koźle Oberżysty. Jego zmysły pozostawały zamknięte wielkimi zasuwami mrocznych wspomnień. To na spotkanie z nimi jechał pośród tak malowniczych porannych obrazów. Kolejny krwawy ślad na plecach jego duszy zadany przez bezlitosny bat czasu, a podobno ma leczyć rany.
Wóz zatrzymał się powoli przy zarastającej młodymi brzózkami i sosnami polance. Konie wiedziały gdzie zatrzymać się, nie były tu pierwszy raz, a na swojego właściciela nie miały co liczyć jeszcze był nieobecny. Samotna łza spłynęła po policzku. Brodaty mróz powoli zagęszczał jej konsystencję. Dzieła nie dokończył. Jednym ruchem skórzana rękawica pozbawiła słoną kroplę istnienia. Oberżysta zeskoczył z wozu. Chwycił miotłę i torbę i ruszył na polanę. Po chwili znalazł się na przeciwległym końcu, zatrzymał się. To tam pośród tych trzech brzóz jest cel jego podróży. Za metalowym płotkiem na kamiennej płycie stał niewysoki, murowany postument. Na nim płyta i treść dla której co roku potwierdza swoją obecność w tym konkretnym miejscu.
Wtedy też leżał śnieg, ale był świeży i niebo zasnute było ciężkimi, ołowianoszarymi chmurami, ciężkimi od wspomnień, jak najprawdziwszy ołów. Mgła zasnuła tak wiele, ale ten obraz pozostanie dopóki sam Bóg go od niego nie wyzwoli. Na płotku powiesił torbę, otworzył furtkę i wymiótł cały śnieg. Z torby wyjął buteleczkę z oliwą i uzupełnił zbiorniczek małej lampki na płotku, a potem zapalił knot. Podszedł do płyty, zdjął rękawicę i odsłonił spod śniegu pierwsze. Najbardziej obraz dawał mu odczuć swoją obecność nocą, gdy we śnie kazał mu przeżywać to na nowo. Kto doniósł nie miało żadnego znaczenia, za dużo lat upłynęło. Może zazdrosny o gospodarstwo sąsiad, może żądny nagrody włóczęga, albo gorliwy obywatel okupanckiego kraju, nie ma znaczenia. Odsłonił drugie. Oddział liczył około czterdziestu żołnierzy, w tym pięciu konnych oficerów. Gdyby tylko ta przeklęta waza z gorącą zupą nie stał wtedy na stole. Odsłonił trzecie. Szukali zapasów i śladów pomocy dla buntowników. W końcu znaleźli. Odsłonił czwarte. Ale wtedy zabraliby tylko Dziadka. Taka była kara za pomoc ludziom z lasu. Później Ojciec przypomniał mu jednak ten moment wymazany ze świadomości dziecka. Odsłoni piąte, szóste i pozostałe, aż do jedenastego. Jeden z żołdaków znęcony zapachem gorącej zupy wszedł do domu i naniósł śniegu do izby. Odgłosy kroków wzbudziły ciekawość małej. Spojrzała do góry. Żołdak podjadał z wazy, grudka śniegu spadła z brudnego buta, pomiędzy deskami podłogi, prosto w otwarte oko małej. Syknęła. Żołdak wstrzymał oddech i nerwowo obrócił się na pięcie, kolba karabinu trąciła stojącą na krawędzi wazę. Gorąca zupa podążyła drogą grudki śniegu… Potem tylko pojedynczy dziecięcy krzyk, więcej groźnych krzyków, potem tylko błagalne krzyki i cisza. Czerwony śnieg. Jedenaście imion wyrytych na granitowej płycie, na murowanym postumencie, za metalowym płotkiem, pośród trzech brzóz. Ojciec zabrał ich wtedy do wsi bo ciotka była chora. On, Ojciec, Matka i Brat, przybyli za późno, na szczęście, ale bolało tak samo, jakby zdążyli. Dziadek z Babką, jego Stryj z żoną i rocznym synkiem, jego dwie Ciotki oraz ci z piwnicy, rodzice i dwie córki. Leżeli wszyscy na środku obejścia, a domostwo płonęło. Wtedy był wieczór. Gdy nastał ranek Ojciec już ich pogrzebał. Łuna na wieczornym niebie ściągnęła innych ludzi ze wsi. Gdy słońce było jeszcze młode pojawił się on w całym majestacie, obraz na wieczność wyryty w jego sercu – pośród zgliszczy świeżo usypany grób dla jedenaściorga martwych domowników i ich piwnicznych gości oraz czerwony śnieg…”
Na pamiątkę rodziny Bednarków z małego lasku pod Łomżą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz